„Jezioro”
Na drugim brzegu zaszumiały czarne olsze. Zakołysały swoimi konarami, wstrząsnęły liśćmi, jakby były strażniczkami wielkiego lasu rozpościerającego się za nimi, który ciągnął się hen za horyzont. Dziewczynie zdawało się, że słyszy jak drzewa szumią „nie wejdziesssz do lasssu, nie wejdziesssz”. Ale Zosia nie chciała wchodzić do lasu, nie zamierzała nawet zapuszczać się na drugą stronę jeziora.
Szła jego brzegiem, aż dotarła do swojego ulubionego miejsca, w którym rosło stare drzewo. Było ono przechylone w stronę jeziora, a jego liście na dolnych gałęziach muskały taflę wody. Drzewo było stare, miało spróchniały pień i najpewniej niedługo przewróci się i wpadnie do jeziora. Zosi kojarzyło się ono ze starą, zgarbioną kobietą, wkładającą swoje spracowane dłonie do chłodnej wody.
Obok na sztywnych łodygach rosła pałka wodna. Dziewczyna dotknęła ich brązowych kolb. Były twarde i aksamitne w dotyku. Delikatnie je głaskała zasłuchana w ptasi chór. Nie widziała ptaków, które zapewne zajęte wysiadywaniem jaj w swoich przytulnych gniazdkach, ukryte były wśród zielonych liści drzew. Wydawało jej się, że to nie ptaki, a drzewa śpiewają. Powietrze rozbrzmiewało raz prostym ćwierkaniem, to pojedynczymi gwizdami, a innym razem skomplikowanymi melodiami.
Po jeziorze pływał piękny kaczor z zieloną głową i co chwilę zerkała na kaczki, które odpoczywały między sitowiem porastającym brzegi i wygrzewały się w słońcu pielęgnując dziobami pióra. Wokół fruwały ważki, lśniąc niebieskimi, zielonymi i żółtymi barwami.
Zosia rozplotła warkocz i zsunęła suknię. Włosy opadły na jej plecy, suknia na soczystą zieleń traw, a wetknięte w warkocz kwiaty lawendy na suknię. Weszła do wody. Szła uśmiechnięta nucąc wesołą piosenkę. Gdy woda sięgała jej do bioder zatrzymała się i nabrała ją w dłonie. Obmyła twarz, ręce, piersi i brzuch. Powtórzyła to kilka razy, a następnie, bardzo powoli, ruszyła dalej. Srebrzyste wody zakrywały ją coraz bardziej. Gdy woda sięgała jej do szyi, włosy stworzyły na tafli jeziora rozetę. Ale dziewczyna szła dalej, aż cała zanurzyła się w chłodnej wodzie.
Po chwili kręgi na wodzie rozeszły się i powierzchnia jeziora znowu była gładka. Ptaki nadal koncertowały, owady fruwały, a kaczki, przez moment zainteresowane nagłym pojawieniem się ludzkiej istoty nad jeziorem, znowu oddawały się toalecie i słonecznej kąpieli.
Minęła chwila zanim Zosia wyłoniła się na środku jeziora i zaczerpnęła gwałtownie powietrza. Oddychała szybko. Zanurzyła się jeszcze kilka razy, rozpryskiwała wokół wodę i śmiała się, aż w końcu zmęczona położyła się na plecach pozwalając by woda uniosła jej ciało, a słońce delikatnie pieściło jej mokre piersi i brzuch. Rozmyślała…
Jezioro było położone na tyłach posiadłości jej dziadków. Była to mała wieś, w której nic się nie działo, nie było turystów, a życie płynęło tu bardzo spokojnie. Spędzała tu zawsze wakacje i właśnie wtedy często kąpała się nago w jeziorze. Czuła się po takiej kąpieli czysta wewnętrznie, odprężona i naładowana jakąś pierwotną energia.
Ale niestety, wszystko musi się kiedyś skończyć. Dorosła, rok temu wyszła za mąż i była w drugim miesiącu ciąży. Podjęli z mężem decyzję o wyjeździe na stałe za granicę. Przyjechała tu na trzy dni pożegnać się z dziadkami, z miejscem swojej młodości, z jeziorem, z najlepszymi wspomnieniami. Wiedziała, że prawdopodobnie, nigdy tu już nie wróci, nigdy już nie będzie pływać nago w tym jeziorze - dziadkowie chcą sprzedać posiadłość i przenieść się na starość do pobliskiego miasteczka do bloku. Ten ostatni raz była nad jeziorem bardzo długo. Było już ciemno gdy wracała do domu. Tylko księżyc oświetlał wydeptaną dróżkę, którą Zosia tak dobrze znała, którą tyle razy szła jako młoda dziewczyna. A teraz przemierzała ją jako żona i przyszła matka, jako dorosła kobieta. I nagle smutek wdarł się do jej serca i łza spłynęła po jej policzku. Poczuła, że coś się skończyło. Coś, co nigdy już nie wróci.